[Tekst w formacie PDF]

11 stycznia 2024 r. na portalu Historia BEZ KITU opublikowaliśmy tekst prof. Roberta Traby. Był on głosem nawiązującym do dyskusji, która odbyła się na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Łódzkiego 19 grudnia ubiegłego roku, kilka dni po opublikowaniu „Deklaracji łódzkiej”. Kolejnym głosem w dyskusji jest poniższy tekst dr. Andrzeja Czyżewskiego.

Andrzej Czyżewski

I NCN, i NCH!!!

Ja akurat z NCN-u…

W gronie autorów i autorek „Deklaracji łódzkiej” znajdują się zarówno osoby, które korzystały ze wsparcia NCN, jak i takie, które mimo ogromu pracy włożonej w przygotowanie najlepszej z możliwych aplikacji grantowych ostatecznie go nie otrzymały. Są wśród nas i tacy wreszcie, którzy nigdy nie podjęli starań, aby finansowanie swoich badań z NCN uzyskać.

Tak się akurat składa, że piszący te słowa zalicza się do pierwszej grupy. Powiem więcej, mam pełną świadomość, że bez NCN nie byłbym na tym etapie instytucjonalnego rozwoju mojej przygody z nauką, na którym obecnie się znajduję. Z dużym prawdopodobieństwem mogę zakładać wręcz, że od dłuższego czasu nie zajmowałbym się już pracą naukową, gdyby nie wsparcie udzielone mi w ostatnich latach przez NCN wprost (jako kierownikowi grantu) lub pośrednio (jako postdocowi w ramach grantu kierowanego przez kogoś innego). Mam zatem wiele powodów, aby NCN, w tym stojący za nim generalny pomysł na funkcjonowanie polskiej nauki we współczesnym świecie wraz z towarzyszącymi mu procedurami ewaluacyjnymi, chwalić. Bez wątpienia zaliczam się do grona beneficjentów wspomnianego pomysłu oraz procedur i nie mam zamiaru ani się tego wypierać, ani tym bardziej wstydzić.

Nie oznacza to zarazem, że w „systemie zarządzania nauką”, którego NCN jest emanacją (co staram się wyjaśnić poniżej), nie dostrzegam poważnych niedomagań czy wręcz pułapek. To m.in. świadomość zagrożeń, jakie niosą ze sobą te ostatnie – szczególnie w obszarze szeroko rozumianej humanistyki, do której zaliczam tutaj, podobnie jak dzieje się to np. w realiach anglosaskich, również część nauk społecznych – leżała u podstaw pomysłu powołania nowej agencji zawiadującej „strumieniami finansowania nauki”.

Fetysz „efektywności”

Nikt przy zdrowych zmysłach, w tym sygnatariusze „Deklaracji łódzkiej”, nie ma zamiaru podważać reguły racjonalnego wydatkowania środków publicznych przeznaczonych na naukę. Zarówno państwo jako najważniejszy mecenas/sponsor badań naukowych, jak i my sami, czyli badaczki i badacze, a zarazem przecież obywatele i obywatelki, powinniśmy mieć pewność, że nasze wspólne pieniądze są wydawane w najlepszy z możliwych sposobów. Poważne wątpliwości pojawiają się jednak, kiedy bliżej przyjrzymy się temu, jak w praktyce rozumie się ową naczelną zasadę i co w związku z tym uznajemy ostatecznie za racjonalne podejście do finansowania nauki.

Aby zrozumieć istotę problemu, o którym tu mowa, musimy zrobić krok w tył. Innymi słowy, zanim przejdziemy do kwestii dotowania nauki, powinniśmy zastanowić się nad tym, jak współcześnie postrzega się istotę tej ostatniej. Nie będę tutaj specjalnie oryginalny, kiedy powiem, że mamy do czynienia (zresztą nie tylko w Polsce) z dominacją myślenia o nauce w kategoriach przede wszystkim jej „efektywności” rozumianej jako nieustanne dążenie do osiągnięcia jak najlepszego stosunku jakości prowadzonych badań do poniesionych na nie nakładów finansowych. W tym podejściu racjonalny równa się ekonomicznie efektywny i na odwrót. W konsekwencji we współczesnym polskim myśleniu o roli nauki w otaczającym nas świecie prym wiedzie nie tyle kwestia możliwych ścieżek jej dalszego rozwoju, ile problem rozwoju narzędzi do sprawnego nią zarządzania. „Efektywne”, czyli „optymalizujące” bilans zysków i strat zarządzanie nauką stało się dla wielu synonimem dobrej nauki jako takiej. Taki mamy klimat.

Z braku miejsca nie będę tutaj rozwijał szczegółowo wielu potencjalnych zagrożeń płynących z tego stylu myślenia o nauce – a jest ich sporo. Dość powiedzieć, że współczesny ideał naukowczyni/naukowca to osoba przede wszystkim „efektywnie zarządzająca swoją karierą”, inaczej mówiąc pozyskująca granty i „duże punkty” za swoje publikacje. W tym kontekście sławetna „punktoza”, którą w „Deklaracji łódzkiej” wzmiankujemy jako przykład patologii trawiących naukę w Polsce, jest w moim odczuciu jednym z naturalnych następstw tendencji do „optymalizacji” działalności naukowej, a nie – jak chcieliby niektórzy z twórców listy czasopism punktowanych – zaledwie wypadkiem przy pracy.

W tym momencie interesuje mnie jednak przede wszystkim kwestia przełożenia zarysowanej powyżej „prorynkowej” logiki (z góry przepraszam wszystkich logików) pola naukowego na kwestię finansowania wszystkich dziedzin badań, które w Polsce są uprawiane. Sedno idei kryjącej się pod hasłem Narodowego Centrum Humanistyki to przekonanie o tym, że zarówno generalne zasady, jak i konkretne wytyczne, którymi w procesie ewaluacji poszczególnych zgłoszeń konkursowych kieruje się Narodowe Centrum Nauki, niekoniecznie i nie zawsze znajdują zastosowanie w realiach szeroko rozumianej rodzimej humanistyki. Przy czym nikt ze znanych mi sygnatariuszy „Deklaracji łódzkiej” nie postuluje likwidacji drugiej z wymienionych instytucji. Najwyraźniej są obszary badawcze (również w samej humanistyce/naukach społecznych), w których tak rozumiane podejście do nauki (w sensie badań podstawowych) zdaje egzamin i okazuje się naukowo płodne i/lub „efektywne”.

Działania „projakościowe”

Aby w pełni uzasadnić racje przemawiające za koncepcją NCH, musimy jeszcze na chwilę zatrzymać się przy kwestii stosunku jakości do ceny, która, jak starałem się pokazać powyżej, w wydatny sposób organizuje życie naukowe w Polsce. Pieniądze na naukę policzyć łatwo. Inaczej ma się sprawa z drugim elementem tego równania. „Jakość” to wszak pojęcie względne, ale i na to znaleziono radę, wykorzystując przy tym argument, z którym w pierwszym odruchu trudno polemizować. Otóż istotnym elementem „projakościowego” otwarcia w podejściu do nauki w Polsce było i jest założenie, zgodnie z którym poziom pracy badawczej wykonywanej nad Wisłą jest pochodną jej „umiędzynarodowienia”. Znów, zasada na pierwszy rzut oka oczywista i ze wszech miar pożądana. Najważniejsze ośrodki badawcze i uczelnie znajdują się przecież na szeroko rozumianym Zachodzie, a zatem i polska nauka powinna być uprawiana w krytycznym dialogu ze wszystkim tym, co dzieje się w centrach światowego życia naukowego. Na takim poziomie ogólności nie sposób polemizować z tak formułowanymi założeniami.

Podobnie jak dzieje się to w przypadku imperatywu racjonalnego zarządzania publicznymi pieniędzmi w nauce, i tu jednak, po bliższych oględzinach, pojawiają się trudne do przeoczenia wątpliwości co do tego, jak faktycznie w polskiej nauce „umiędzynarodowienie” jest rozumiane, a może bardziej nawet jak jest mierzone. I tu bowiem można mówić o tym, że to właśnie metoda pomiaru realnie definiuje, czym jest „jakość” w nauce. Zarysowana wcześniej „prorynkowa/korporacyjna” logika pola naukowego jest nieubłagana, a zatem i „jakość” musi być wartością, którą da się – rzecz jasna „efektywnie” – zmierzyć. Co więcej, narzędzie, dzięki któremu mierzymy tak rozumianą „jakość” polskiej nauki, musi być jasne, czytelne, obiektywne i do zastosowania w każdych okolicznościach. W konsekwencji „umiędzynarodowienie” wszystkich działów nauki mierzymy w ten sam – zaczerpnięty z obszaru nauk ścisłych/doświadczalnych – sposób, bez uwzględnienia ich ewentualnej specyfiki. Jego zasadniczą miarą jest z kolei publikowanie w zagranicznych wydawnictwach/czasopismach. Rzecz jasna publikowanie w językach obcych, z angielskim na czele. W tym systemie ocen, wydawałoby się, dosyć oczywisty podział na science i humanities – tak jak rozumie go chociażby nauka anglosaska, niekoniecznie nasz ministerialny wykaz – zostaje de facto zniesiony. I, jak łatwo się domyślić, niemała część polskiej humanistyki oraz nauk społecznych zawsze będzie wypadać w nim gorzej od nauk ścisłych. Przewadze tych ostatnich sprzyja bowiem nie tylko ich z definicji bardziej uniwersalny charakter, lecz także liczba wysokopunktowanych czasopism im poświęconym, tudzież powszechna na ich gruncie praktyka publikacji wieloautorskich. W skali makro emanacją tego typu myślenia o nauce jest osławiony ministerialny algorytm, wobec którego wszyscy (w założeniu) jesteśmy równi, bez względu na to, jaką dziedzinę nauki uprawiamy.

Punkty za… „umiędzynarodowienie”

Wróćmy do zasad przyznawania grantów wypracowanych przez NCN, bo te interesują mnie w pierwszej kolejności. Tu ponownie musi wybrzmieć istotne zastrzeżenie. Nikt z sygnatariuszek i sygnatariuszy „Deklaracji łódzkiej” nie kontestuje naczelnej zasady – którą rzecz jasna kieruje się także NCN – że w ocenie aplikacji grantowych sprawą podstawową jest zweryfikowanie, czy dany projekt badawczy w przekonujący sposób broni swojej naukowości oraz jak bardzo realne jawią się postawione w nim cele. Innymi słowy, osoba/zespół aplikujący o fundusze na badania musi w klarowny sposób sformułować nie tylko oryginalny problem badawczy i dobrać doń odpowiednie metody. To zaledwie punkt wyjścia. Równocześnie musi bowiem równie przekonująco dowieść, że ciekawemu pomysłowi na badania towarzyszy poważna refleksja nad tym, jak ów pomysł przekuć w konkretne procedury, odpowiednio uporządkowane na osi czasu. Więcej niż uzasadnione jest także oczekiwanie, że każdy projekt musi mieć choćby wstępnie określony termin zakończenia. Podobnie naturalne jest założenie, że integralnym elementem każdego projektu grantowego jest kwestia dorobku naukowego osób, które podejmują się jego realizacji. Last but not least wszystkie te czynniki muszą zostać poddane fachowej i niezależnej ocenie. To oczywiste i w koncepcji NCH nie chodzi o jakiekolwiek zaniżanie wymagań w tych obszarach.

Równocześnie mam jednak silne przekonanie, że pewne (na pozór) dodatkowe kryteria, jakimi kierują się recenzenci zapraszani przez NCN do współpracy, niemałą część potencjalnych projektów badawczych z obszaru szeroko rozumianej polskiej humanistyki z góry stawiają na gorszej, jeśli nie przegranej pozycji. W czym rzecz? Ujmując sprawę w wielkim skrócie: w tym, jak w ramach procedur konkursowych NCN domyślnie rozumie się i mierzy „jakość” badania i badaczy/ek. Otóż zarówno w kontekście oceny samego fundamentu naukowego zgłaszanego projektu, jak i ewaluacji dorobku jego twórcy/ów, „jakość” okazuje się de facto w dużym stopniu pochodną specyficznie rozumianego „umiędzynarodowienia”. Wytyczne, którymi w procesie ewaluacji wspierają się recenzenci/eksperci NCN, nie pozostawiają w tym kontekście specjalnego wyboru.

A zatem oceniając wartość naukową projektu, poza zweryfikowaniem, czy mamy do czynienia z tzw. badaniami podstawowymi, oryginalnym problemem naukowym, odpowiednim doborem metod oraz uwzględnieniem kwestii płci/tożsamości płciowej, recenzenci/tki NCN muszą się zmierzyć z dyspozycją, zgodnie z którą „poziom naukowy projektu należy ocenić w kontekście międzynarodowym”. Wymieniona na końcu wytyczna określa w rzeczywistości zasadniczy kontekst całościowo rozumianej oceny naukowej projektu, czego najlepszym przykładem jest towarzysząca temu fragmentowi formularza recenzenckiego skala ocen. Zgodnie z jej zapisami najwyższą wartość otrzymuje aplikacja, w której recenzenci rozpoznają „[p]rojekt badawczy na poziomie światowym: podejmuje problem badawczy o bardzo dużym znaczeniu, który cieszy się szerokim zainteresowaniem w dziedzinie i charakteryzuje się wyjątkowo nowatorskim i innowacyjnym podejściem, nie ma słabych stron”.

Na tym nie koniec. Oceniając ewentualny wpływ danego projektu na dalszy rozwój badań, recenzenci/tki ponownie mają obowiązek patrzeć na ten problem w pierwszej kolejności przez pryzmat „umiędzynarodowienia” właśnie. I tutaj wytyczne są bezlitosne, a oceniający badają przede wszystkim „[m]ożliwy wpływ projektu na dziedziny/ę badawcze/ą w skali światowej oraz szanse na najwyższej jakości publikacje naukowe i inne efekty projektu; potencjalny wpływ projektu należy ocenić w kontekście międzynarodowym, biorąc pod uwagę specyfikę dziedziny badawczej oraz różne formy możliwego wpływu i upowszechniania efektów projektu”. Temu generalnemu założeniu towarzyszy naturalnie punktowy system ocen, w którym na najwyższe laury może liczyć „[p]rojekt o dużym wpływie na rozwój dziedzin/y lub dyscyplin/y badawczych/ej. Wyniki projektu mają szansę na publikacje w wydawnictwach lub czasopismach naukowych o najwyższej randze naukowej”.

Duch „umiędzynarodowienia” unosi się także nad drugim zasadniczym elementem recenzji każdego wniosku o grant w NCN, czyli oceną kwalifikacji oraz osiągnięć osoby, która w przyszłości będzie go w największym stopniu wykonywać. Dodajmy jeszcze, że procentowy udział tego kryterium we flagowych konkursach organizowanych przez NCN jest niebagatelny i np. w przypadku programu OPUS stanowi 40% całości oceny projektu. Jakkolwiek w tym samym formularzu czynione są starania, aby zachować specyfikę poszczególnych dyscyplin naukowych, a zarazem nie ulegać pokusie stosowania kryterium czysto bibliometrycznego (mierzonego m.in. przy wykorzystaniu takich wskaźników, jak „indeks h”, czy Journal Impact Factor), to dołączona skala ocen zdaje się sugerować, że praktyczne zastosowanie tych sugestii może być trudne. Otóż najwyższą ocenę w tym punkcie otrzymują badacze/ki, których „[d]orobek i osiągnięcia naukowe są doskonałe, cieszą się uznaniem na arenie międzynarodowej i są wysoko oceniane ze względu na jakość i wkład w naukę, dorobek publikacyjny/artystyczny i pozostałą aktywność naukową. Kierownik projektu (kierownicy projektu) jest czołowym w skali światowej badaczem w dziedzinie/ach”. Kiedy dodamy do tego, że NCN do grona recenzentów i ekspertów zaprasza przede wszystkim badaczy z zagranicy – choć zgodnie z wyliczeniami samego Centrum ich odsetek w kontekście projektów z obszaru nauk humanistycznych ma być niższy niż w przypadku innych nauk – to jasne jest, że projekty badawcze zakorzenione w subtelnościach szeroko rozumianej rodzimej kultury i podejmowane przez osoby, które z obiektywnych przyczyn są uczestnikami przede wszystkim krajowego obiegu naukowego, mogą liczyć co najwyżej na oceny średnie. Wobec dużej konkurencji w każdym z konkursów grantowych (nie tylko w NCN) projekty, które nie wpisują się w tak rozumiany kanon „umiędzynarodowienia”, odpadają zatem w przedbiegach.

Chciałbym podkreślić zatem jeszcze raz: nie kwestionuję tego, że NCN w ten sposób właśnie chce mierzyć „jakość” wszystkich zgłaszanych doń projektów. Nie twierdzę również, że proces ewaluacyjny w tej zasłużonej instytucji jest uznaniowy i mało przejrzysty. Jest wręcz na odwrót. Wytyczne, które przytaczałem powyżej, są wszak publicznie dostępne. Podobnie zresztą komplet zasad, jakimi kieruje się NCN, jest do znalezienia pod adresem www.ncn.gov.pl. Ta otwartość jest godna pochwały i warta naśladowania.

Twierdzę natomiast, że tak zaprojektowany system ewaluacji w ramach najważniejszej agencji zajmującej się finansowaniem nauki w Polsce skazuje na wegetację, a z czasem wręcz na zanik dużą część rodzimej szeroko rozumianej refleksji humanistycznej, której jedną z kluczowych powinności jest przecież pogłębianie samowiedzy polskiego społeczeństwa. Tak rozumiane „umiędzynarodowienie” oznacza bowiem w praktyce, że ważkie projekty np. z obszaru polskiej historii, regionalistyki, socjologii, językoznawstwa czy literaturoznawstwa, w tym duże projekty edytorskie i słownikowe, w wyścigu o publiczny grosz startują z dużo gorszych pozycji. Reasumując, w moim przekonaniu to, że ktoś podejmuje tematy naukowe istotne w pierwszej kolejności dla rodzimej kultury i społeczeństwa, a zatem naturalną koleją rzeczy wyniki swoich badań publikuje przede wszystkim po polsku, nie oznacza, iż uprawia „gorszą” naukę. Postulowane w „Deklaracji łódzkiej” NCH miałoby wyjść naprzeciw owej systemowej luce. Tylko tyle i aż tyle.

Siostrzane, nie wrogie

Na koniec chciałbym podkreślić raz jeszcze: nie chodzi mi o podważanie sensu istnienia NCN ani o uderzanie w jego dobre imię i dotychczasowe sukcesy. Chciałbym natomiast zainicjować poważną dyskusję na temat równoległego systemu finansowania – bardzo dobrych naukowo – projektów, których „jakość” i „celowość” nie jest funkcją analizowanego powyżej „umiędzynarodowienia”. To pomysł na większe upodmiotowienie rodzimej humanistyki w świecie zdominowanym przez myślenie o nauce w kategoriach „efektywności” rodem z warszawskiego Mordoru. Nie oznacza to bynajmniej, że w NCH nieprzyjaznym okiem patrzeć się będzie na projekty zakładające publikacje w językach kongresowych, tudzież tematy komparatystyczne. Dialog z nauką światową ma tutaj oznaczać jednak przede wszystkim ewentualną inspirację wypracowanymi na jej gruncie kategoriami analitycznymi.

Wreszcie idea powołania NCH nie oznacza skoku na budżet NCN. Źródła finansowania nowej agencji niezależnej od świata polityki – znów na wzór NCN – widzę przede wszystkim we wtłoczonym w realia polityczno-administracyjne Narodowym Programie Rozwoju Humanistyki oraz budżetach instytucji nominalnie tylko zajmujących się działalnością naukową w obszarze humanistyki, a w rzeczywistości skrajnie upolitycznionych, takich jak Instytut Pamięci Narodowej czy Instytut Pileckiego. Powołane w tym kształcie NCH byłoby zatem instytucją siostrzaną, a nie konkurencyjną wobec NCN.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z najnowszego „Regulaminu przyznawania środków na realizację zadań finansowanych przez Narodowe Centrum Nauki w zakresie projektów badawczych”.

                                                                                  Korekta językowa Beata Bińko

[Publikacja – 26 stycznia 2024 roku]