Jak najkrócej nazwać można system polityczny PRL?
To była dyktatura jednej partii – Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a właściwie tylko jej ścisłego kierownictwa.
Jak to się ma do uchwalonej 22 lipca 1952 r. Konstytucji PRL, której treść poprawiał zresztą sam Józef Stalin, gdzie stoi przecież, że Polska Rzeczpospolita Ludowa jest „państwem dyktatury proletariatu”?
Po pierwsze, formalnie zapisane prawo, w tym konstytucja, miała w tym ustroju charakter zasłony dymnej, za którą skrywały się prawdziwe reguły i mechanizmy sprawowania władzy. Po drugie, „dyktaturę proletariatu” trzeba realizować praktycznie – jakaś grupa musi rządzić w imieniu tego symbolicznego „proletariatu”, czyli dużej części społeczeństwa, głównie robotników przemysłowych.
Czyli – jak pisał Karol Marks – komuniści nie mają żadnych innych interesów niż te klasy robotniczej, stąd interesy tej klasy są najpełniej wyrażane przez partię komunistyczną?
Tak, tę koncepcję rozwinął Włodzimierz Lenin, który przekonywał, że „partia to wódz polityczny klasy robotniczej”, a po rewolucji zamienił ją w system rządzenia, cała władza należała do jednej, monopolistycznej partii. Po śmierci Lenina uszczegółowił i dopełnił ten system Stalin. Ustrój Polski po 1945 r. jest odwzorowaniem systemu radzieckiego, różnił się szczegółami, istota była ta sama. Z leninowskiej koncepcji ruchu rewolucyjnego wywodziło się zjawisko aparatu partyjnego, czyli etatowych pracowników partii, którzy są najbardziej świadomi ideologicznie i mogą poświęcić cały swój czas na budowanie struktur partii i kierowanie nimi. To była po prostu zawodowa biurokracja partyjna, licząca w PRL od kilku do kilkunastu tysięcy osób. Powstawała drogą kooptacji, awansowania przez wąskie gremia członków komitetów partii na różnych szczeblach.
Początkowo, przez mniej więcej dwie dekady, była to grupa słabo wykształcona, składała się głównie z awansowanych do aparatu robotników. Zmiana następowała stopniowo, a pod koniec lat siedemdziesiątych ponad 56 proc. pracowników terenowego aparatu PZPR legitymowało się wyższym wykształceniem. Chociaż często były to szkoły i kursy partyjne, a nie normalne uniwersytety czy politechniki, aczkolwiek niektórzy ich absolwenci też robili kariery w aparacie partii.
Skład aparatu partyjnego ulegał dużym zmianom, Jerzy Drygalski i Jacek Kwaśniewski oceniali, że „władze centralne nieustannie tasowały posiadaną talię, w wyniku czego dłuższy niż dwuletni pobyt sekretarza komitetu powiatowego w jednym powiecie należał do wyjątków”.
Ta reguła dotyczyła pierwszego dziesięciolecia, później sytuacja się ustabilizowała i kariery w ramach aparatu się utrwaliły. Sekretarze komitetów wojewódzkich czy powiatowych trwali na jednym stanowisku nawet przez 10 lat, część przechodziła na wyższe szczeble, część do ministerstw czy na dyrektorów fabryk. Wypadnięcie poza krąg takich stanowisk – nazywanych nomenklaturowymi – następowało w wyniku kryzysu politycznego, np. w 1956, 1968 i po 1970, potem w 1980–1981 r. Zawsze jednak dotyczyło mniejszości, na opróżnione stanowiska awansowano innych towarzyszy od lat „sprawdzonych” w aparacie partii. Wejście do kręgów decyzyjnych spoza aparatu lub stanowisk nomenklaturowych było prawie niemożliwe. Ten mechanizm dotyczył też województw.
PZPR to partia masowa, w momencie powstania w 1948 r. liczyła około półtora miliona członków, w szczytowym okresie, w roku 1980, zapisanych było do niej ponad trzy miliony Polaków. Czy mieli oni szansę awansować do najwyższych władz ugrupowania?
Nie było to łatwe, bo PZPR nie zaliczała się przecież do ugrupowań demokratycznych i chcący awansować musiał przekonać zwierzchników o swej wierności, posłuszeństwie, przydatności w istniejących regułach gry. Było kilka ścieżek rekrutacji do elity komunistycznej, wyliczanych w publikacjach m.in. prof. Jerzego Wiatra czy prof. Antoniego Dudka: przez wybijającą się działalność właśnie w aparacie partyjnym lub w organizacjach młodzieżowych, np. Związku Młodzieży Socjalistycznej. Rekrutowano też z uczelni wyższych czy wojska, choć oficerów dopiero w ostatniej dekadzie tego systemu. Tak zassani do elity zostali premier Zbigniew Messner oraz Józef Oleksy ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Ale w początkowej fazie kluczowa dla doboru kadr była działalność w ruchu komunistycznym jeszcze przed II wojną światową.
Kto tworzył pierwszą komunistyczną elitę tuż po wojnie?
Kierownictwo Polskiej Partii Robotniczej to była niewielka grupa, około stuosobowa, ukształtowana w trakcie II wojny światowej w Związku Radzieckim. Jak wiadomo, przedwojenni komuniści, którzy przetrwali sowiecką czystkę roku 1937, często w polskich więzieniach, przedostawali się po kampanii wrześniowej na tereny okupowane przez ZSRR, do Lwowa, Białegostoku, pracowali w sowieckiej propagandzie czy innych instytucjach, a w 1943 r. stworzyli m.in. armię Berlinga i Związek Patriotów Polskich.
Na początku 1944 r. partia sowiecka ustanowiła tajne Centralne Biuro Komunistów Polski – w jego skład powołano siedem osób, które miały przygotować grunt do przejęcia władzy w Polsce przez komunistów. To Wanda Wasilewska, Karol Świerczewski, Jakub Berman, Stanisław Radkiewicz, Aleksander Zawadzki oraz Hilary Minc i Stefan Wierbłowski. Wszyscy – z wyjątkiem Świerczewskiego, który jeszcze jako młody chłopak został po wybuchu I wojny światowej ewakuowany do Moskwy wraz z całą fabryką, gdzie pracował, oraz Wasilewskiej, która opowiedziała się za ZSRR po wrześniu 1939 r. – prowadzili komunistyczną działalność w Polsce międzywojennej i wchodzili do władz Komunistycznej Partii Polski. Moskwa im ufała, np. Wasilewska osobiście znała Stalina, miała nawet jego prywatny numer telefonu, odegrała znaczną rolę w 1943 r., ale do powojennej Polski już nie wróciła, pozostała w ZSRR.
Pozostali wymienieni członkowie CBKP prowadzili systematyczną weryfikację kadr komunistycznych. Przez pół roku, do lipca 1944 r., potwierdzili partyjność około stu osób, a w każdym wypadku ta weryfikacja musiała być zatwierdzona przez wydział kadr partii sowieckiej, komórkę kierowaną przez Jana Dzierżyńskiego, syna Feliksa. Tych około stu ludzi w Polsce powojennej stanie się ścisłą elitą władzy. Można ich nazwać właścicielami nowego państwa. Po 1945 r. obsadzą najważniejsze urzędy polityczne, partyjne, gospodarcze, kluczowe media. To w ich gronie będą podejmowane wszystkie strategiczne decyzje.
Dołączy do nich jeszcze zaledwie kilka osób, które w czasie okupacji były w kraju, m.in. Władysław Gomułka oraz sprowadzony latem 1943 r. z okupowanego przez Niemców Mińska Bolesław Bierut, dawniej członkowie KPP, przy czym Bierut miał własne kontakty i był wyróżniany w Moskwie już od lipca 1944 r. Zarówno Gomułka, jak Bierut ukończyli przed wojną w ZSRR szkołę partyjną, tzw. Międzynarodową Szkołę Leninowską. Obaj byli od 1944 r. prominentnymi działaczami, a później pierwszymi sekretarzami Polskiej Partii Robotniczej.
Partia ta została utworzona na początku 1942 r. w Warszawie przez komunistów polskich przeszkolonych wcześniej w ZSRR i zrzuconych na spadochronach na tereny okupowane przez III Rzeszę. Od 1944 r. partia rządziła Polską z poparciem Moskwy, zawładnęła najważniejszymi urzędami, w tym aparatem bezpieczeństwa i propagandy, rozbiła opór podziemia i legalnej opozycji, rozrosła się, wciągając w szeregi tysiące młodych robotników, chłopów i robotników rolnych, żołnierzy armii Berlinga, doprowadziła do sfałszowania referendum i wyborów, w 1947 r. ustanowiła faktyczny monopol.
W 1948 r. z połączenia PPR i coraz ściślej jej podporządkowanej Polskiej Partii Socjalistycznej, a właściwie wchłonięcia tej drugiej, powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Spośród przywódców tej PPS do najwyższego ośrodka władzy wszedł jedynie Józef Cyrankiewicz jako premier, a od 1956 r. Adam Rapacki jako minister spraw zagranicznych (do 1968 r.). Wśród pracowników KC dawni pepesowcy to kilka procent.
Jak długo ta stuosobowa grupa ma monopol na władzę?
Stalin umarł w roku 1953, Bierut w 1956, po tych zgonach toczył się konflikt polityczny o zakres zmian w polityce, o odpowiedzialność za zbrodnie okresu stalinizmu oraz personalny o to, jaka grupa pokieruje partią. W PRL na czele obu grup – tzw. puławian i natolińczyków – stali działacze tworzący elitę PPR i PZPR od 1944/1945 r. W toku tego sporu po śmierci Bieruta musieli odejść z kierownictwa Berman, potem Minc, postacie symboliczne dla poprzedniego okresu. W październiku 1956 r. do władzy powrócił Gomułka, w 1948 r. usunięty z kierownictwa, potem więziony, uwolniony w 1954 r. Dojście do władzy Gomułki było możliwe, gdyż poparli go puławianie, a więc grupa bardzo mocno osadzona w strukturach władzy, bardzo wielu od 1944 r. W następnych latach Gomułka stopniowo ich eliminował, próbując się oprzeć na wąskim kręgu swych towarzyszy z PPR czasu okupacji i nielicznych młodych.
Gdy chodzi o tych kilkudziesięciu działaczy KPP zweryfikowanych w 1944 r. w ZSRR, odgrywali kluczową rolę w aparacie władzy do połowy lat sześćdziesiątych. Mało kto spoza tej grupy miał szansę na objęcie naprawdę ważnego stanowiska czy włączenie się w proces decyzyjny na najwyższym szczeblu.
Andrzej Wróblewski pisał, że „młodzi zdolni czekali, aż wymrą stare, niezdarne pierdoły. Ten ustrój nie znał zmian, nie tylko na szczycie”. Musiały zatem zadziałać czas i biologia.
Tak, dotychczasowi liderzy, urodzeni zazwyczaj około 1900 r., w latach sześćdziesiątych się starzeli i było wiadomo, że musi dojść do wymiany pokoleniowej. Od połowy lat sześćdziesiątych umacniają się dwie grupy pretendentów do władzy, skupione wokół Mieczysława Moczara i Edwarda Gierka. Obaj urodzili się w 1913 r., a zatem byli mniej więcej o dekadę młodsi niż dotychczasowi czołowi towarzysze. W 1968 r. Moczar, minister spraw wewnętrznych, był liderem grupy tzw. partyzantów. Jej nazwa nawiązywała do tego, że w czasie wojny często należeli do partyzantki organizowanej w kraju przez PPR; po wojnie i aż do lat sześćdziesiątych byli związani przeważnie z resortami siłowymi, głównie UB i MSW, dążyli do przejęcia władzy w partii za pomocą retoryki patriotyczno-narodowej i antyżydowskiej. Byli też przeciwnikami jakiejkolwiek liberalizacji systemu komunistycznego, odegrali zasadniczą rolę w eliminacji z aparatu PZPR starych komunistów, którzy przejmowali władzę w 1944/1945 r. Dokonali tego przed rokiem 1968 i pod hasłami antyżydowskimi w 1968 r. Ale ich odwoływanie się do nacjonalizmu budziło obawy w Moskwie.
Ówczesny premier ZSRR Aleksiej Kosygin nazwał Moczara „antysemitą i dwulicowcem, mającym nieskrywane skłonności dyktatorskie”.
Moskwa stawiała wówczas na śląską frakcję Gierka, działaczy aparatu partyjnego i technokratów, których znajdujemy przede wszystkim w przemyśle górniczym, hutniczym, w resortach gospodarczych. Od 1968 r. szykowali się do przejęcia władzy, ale wpadła w ich ręce dopiero po wydarzeniach z grudnia 1970 r., kiedy to Gomułka nakazał strzelać do zbuntowanych robotników na Wybrzeżu. Władysław Gomułka stracił stanowisko I sekretarza partii, a objął je faworyzowany przez Leonida Breżniewa Edward Gierek. Natychmiast uruchomił zaciąg swoich ludzi. Jego ekipa będzie przez najbliższą dekadę zajmować kolejne stanowiska i urzędy – Jan Szydlak, Stanisław Kania, Edward Babiuch, Kazimierz Barcikowski – aż do kolejnego przełomu, Sierpnia ’80. Przy Gierku jednak premierem był Piotr Jaroszewicz, który zrobił karierę w wojsku formowanym w ZSRR w 1944 r., choć nie był wcześniej komunistą. Od 1952 r. pełnił funkcję wicepremiera, od 1970 do 1980 r. premiera, zarazem cały ten czas był człowiekiem zaufania Moskwy, w gruncie rzeczy niezależnym od tej setki zweryfikowanej przez CBKP.
W 1980 r. wybuchł najważniejszy w powojennej historii Polski strajk – w Stoczni Gdańskiej. Doprowadził do powstania NSZZ „Solidarność” i wysadził Gierka z siodła.
Kraj był wówczas pogrążony w potężnym kryzysie gospodarczym, Gierek trafił do szpitala z podejrzeniem zawału serca, a następnego dnia kierownictwo partii odebrało mu funkcję I sekretarza. Nadszedł krótki czas Stanisława Kani, a potem, krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego, władzę objął gen. Wojciech Jaruzelski. Jego ekipę tworzyli ludzie, którzy też zwykle awansowali w 1968 r., choć nie wszyscy, by wspomnieć Mieczysława Rakowskiego i Jerzego Urbana.
Pierwsze skrzypce w peerelowskim ustroju odgrywał I sekretarz, czyli szef PZPR. Ale przecież mieliśmy też rząd i premiera, a przez kilka lat nawet prezydenta. Jakie było ich znaczenie w tym systemie?
Funkcja prezydenta była elementem ustrojowym zaczerpniętym przez komunistów z II RP, by polskie społeczeństwo – dla którego oczywiste było to, że na czele państwa stoi prezydent – miało wrażenie kontynuacji. Prezydentem – od 1947 do 1952 r. – był Bolesław Bierut, ale już konstytucją z 1952 r. ten urząd zniesiono, a słowo „prezydent” wręcz zanikło. Premier i ministrowie tworzący jego rząd stanowili strukturę równoległą do partii, ale mniej istotną. Zawsze najważniejsza była partia – jej aparat i najwyższe organy
Po co utrzymywać dwie struktury władzy – rządową i partyjną?
Dla zachowania pozorów. Liczono, iż społeczeństwo będzie wierzyło, że żyje w systemie „demokracji ludowej”, a nie partyjnej dyktatury. Ta główna, partyjna oś władzy nie jest nawet formalnoprawnie umocowana – nie ma jej ani w konstytucji, ani w żadnym innym dokumencie ustrojowym. Dopiero w 1975 r. partia postanawia znowelizować ustawę zasadniczą i wpisać do niej m.in. to, że w socjalistycznej Polsce kierowniczą siłą jest PZPR.
Krytykuje ten pomysł prominentny członek partyjnego establishmentu Mieczysław Rakowski: „nie rozumiem, po jakiego diabła takie sformułowanie”. Spodziewa się „napięć między społeczeństwem a partią”.
Słusznie się spodziewał. Zapowiedziane zmiany uruchomiły falę protestów nie tylko dotychczasowych środowisk opozycyjnych, ale też całego grona intelektualistów. Pisano listy otwarte do partii, w których wprost sprzeciwiano się konstytucyjnemu ustanowieniu władzy aparatu partyjnego nad społeczeństwem i, jak oceniał Leszek Kołakowski, podniesieniu doktryny partyjnej do rangi oficjalnej ideologii państwowej. Bezskutecznie, bo ostatecznie przyjęto artykuł 3, który mówił, że „przewodnią siłą polityczną społeczeństwa w budowie socjalizmu jest Polska Zjednoczona Partia Robotnicza”.
Jak praktycznie wyglądało rządzenie w takim dwoistym systemie partyjno-rządowym?
Pion rządowy, czyli premier i Rada Ministrów, miał charakter uzupełniający i podrzędny w stosunku do pionu partyjnego. PZPR stanowiła strukturę hierarchiczną. Oficjalnie najważniejszy był zjazd delegatów partii, podczas którego wyłaniano władze partii: Komitet Centralny, Biuro Polityczne i Sekretariat. Tyle że w tym, jacy delegaci pojawią się na zjeździe i kogo wybiorą, nie było przypadku – wszystko kontrolowali czołowi działacze PZPR. Oni też decydowali, kto wejdzie do liczącego około 100 osób Komitetu Centralnego, który zbierał się kilka razy w roku. Komitet Centralny i jego organy – Biuro Polityczne i Sekretariat – na co dzień pracowały poprzez wydziały KC, które swoim zakresem działania odpowiadały poszczególnym ministerstwom, czyli pionowi rządowemu. Funkcjonowały np. Wydział Kultury, Wydział Zagraniczny czy Wydział Nauki i Oświaty. I to te niewielkie urzędy koordynowały całą politykę państwa, tam zapadały kluczowe decyzje, które w formie bądź instrukcji, bądź gotowych projektów ustaw trafiały do rządu. A rząd wykonywał decyzje partii. Najważniejsze były jednak Biuro Polityczne oraz Sekretariat, z I sekretarzem, najważniejszą polityczną figurą w państwie, na czele. W ich skład wchodziło, w zależności od okresu, od kilku do kilkunastu najważniejszych osób, które kontrolowały pracę poszczególnych ministerstw (będąc szefami tychże resortów lub tylko ich nadzorcami) i w gronie których podejmowano najważniejsze dla państwa decyzje.
Według badaczy, np. prof. Piotra Osęki, Biuro i Sekretariat w zasadzie dublowały Radę Ministrów, Radę Państwa oraz Prezydium Sejmu.
Chociaż w lutym 1971 r. Edward Gierek przekonywał, że „partia kieruje, a rząd rządzi”, to w rzeczywistości wszystkie stery władzy trzymała w swym ręku partia. Dodajmy jednak, że nie była to struktura całkiem niezależna – wszak była nad nią jeszcze Moskwa, bo to Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego np. dawała zielone światło dla każdego kolejnego kandydata na I sekretarza. Kiedy w październiku 1956 r. o pozwolenie Moskwy nie zapytano (Władysław Gomułka został wybrany na I sekretarza w miejsce Edwarda Ochaba, tymczasowo pełniącego te obowiązki po śmierci Bolesława Bieruta), omal nie skończyło się interwencją wojsk radzieckich. Do Warszawy przyleciał I sekretarz KPZR Nikita Chruszczow i, jak wspominał później Ochab, zaraz po wylądowaniu „zaczął nam ostentacyjnie wygrażać pięścią”. Ostatecznie Rosjanie zaakceptowali Gomułkę, bo kryzys na Węgrzech był poważniejszy.
Partia nie tylko dublowała i nadzorowała rząd, ale też sprawowała kontrolę nad obsadą wszystkich kierowniczych stanowisk w państwie, nawet na najniższym, całkiem podrzędnym szczeblu. Nazywano to nomenklaturą. Czym była?
To jeden z najważniejszych mechanizmów, występujących w państwach wzorowanych ustrojowo na modelu sowieckim. Dodajmy, mechanizmu tajnego, bo tak jak nie umocowano prawnie prawdziwej roli PZPR, tak i w żadnym oficjalnym dokumencie nie znajdziemy zapisu, że istnieje partyjna nomenklatura. Tymczasem to właśnie aparat partyjny decydował, kto będzie kierownikiem szpitala w Pułtusku czy dyrektorką szkoły w Gdańsku. Każde kierownicze stanowisko w kraju leżało w czyjejś gestii, takie jak wymienione w Pułtusku czy w Gdańsku znajdowały się w nomenklaturze komitetu wojewódzkiego.
O obsadzie najważniejszych funkcji w państwie decydowały organy Komitetu Centralnego, np. według instrukcji z kwietnia 1957 r. Biuro Polityczne wskazywało, kto zostanie marszałkiem sejmu, prezesem Sądu Najwyższego czy ministrem, ale też przewodniczącą Ligi Kobiet lub prezesem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej czy Centrali Rolniczej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Na szczeblu wojewódzkim stanowiska rozdzielały partyjne komitety wojewódzkie, jeszcze niżej komitety powiatowe, miejskie czy zakładowe. Aparat partii przenikał całe państwo i społeczeństwo do samego dołu, stąd każde stanowisko kierownicze było w gestii partii i nie mógł go objąć człowiek „przypadkowy”. Już w 1949 r. została wydana pierwsza instrukcja zawierająca spis stanowisk obsadzanych przez partię. Kariera w takim systemie oznacza, że ubiegamy się o stanowiska, które są w dyspozycji organów stojących coraz wyżej w hierarchii partii, np. zaczynamy od funkcji, którą rozdziela Komitet Wojewódzki PZPR w Poznaniu, a kończymy na stanowisku, o którego obsadzie decyduje Komitet Centralny w stolicy, szczytem awansu zaś jest dołączenie do grona rozdającego stanowiska. Zawsze kluczowa była przynależność kandydata do partii, dopiero potem, jeśli w ogóle, liczyły się jego fachowość, względy merytoryczne.
Maciej Tymiński, który w książce PZPR jako machina władzy opisuje działanie nomenklatury na poziomie lokalnym, przytacza wyniki badań z 1977 r., przeprowadzone w ówczesnym województwie wałbrzyskim. Wynika z nich, że jeśli ktoś już załapał się na nomenklaturową listę, to w zasadzie pozostawał na niej dożywotnio, chyba że wypadł z łask podczas któregoś z kryzysów politycznych. Udowodniona niekompetencja nie była żadną przeszkodą, by nadal pełnić funkcje kierownicze. Ot, przykład: w 1949 r. „zdjętego ze stanowiska dyrektora administracyjnego w fabryce Norblin za brak wyników w pracy […] skierowano do fabryki Pytlasiński na kierownika fabryki”.
System nomenklaturowy spowodował szybkie wytworzenie się relacji klientelistycznych. Ludzie byli podwieszeni pod kogoś ważniejszego od siebie, a z kolei ta osoba miała nad sobą jeszcze ważniejszego patrona. I tak do samej partyjnej góry. Powstawały układy, koterie oraz grupy interesu. Liczyło się głównie to, kto jest „nasz”. Niczego nie można było załatwić bez znajomości. Nomenklatura była instytucją wpisaną w system, skrajnie patologiczną – premiującą nie wiedzę, kompetencję i doświadczenie, ale przynależność do partii i lojalność wobec niej. Taki, a nie inny dobór kadry kierowniczej decydował o tempie rozwoju kraju. Na gospodarkę system klient–patron przekładał się też w inny sposób. W trakcie boomu inwestycyjnego za czasów Edwarda Gierka o tym, dokąd popłyną pieniądze i jakie inwestycje zostaną zrealizowane, decydowało to, czy ktoś miał dostęp do ucha osób rozdzielających środki i podejmujących decyzje o budowie fabryki, przedszkola czy drogi. Tylko jeśli powiatowy czy wojewódzki sekretarz partii miał silnego protektora, to mógł wydobyć z budżetu państwa fundusze dla swojego miasteczka.
Jaka była skala nomenklatury? Wspomniany już prof. Antoni Dudek wskazywał, że istniała ścisła zależność między liczbą stanowisk objętych systemem nomenklatury a sytuacją polityczną: w okresach spokoju lista stanowisk się wydłużała, a po kryzysach politycznych skracała.
To prawda, pierwsze zmniejszenie liczby stanowisk będących w dyspozycji PZPR nastąpiło w październiku 1956 r. Potem listy nomenklaturowe redukowano po kryzysie z grudnia 1970 r., do 80 tys. Ale wahadło szybko ruszyło w drugą stronę. W 1972 r. partia obsadzała już 140 tys. stanowisk, a pięć lat później aż 180 tys. Kiedy u władzy był gen. Wojciech Jaruzelski, listy nomenklaturowe obejmowały ponad 270 tys. stanowisk! Instytucja nomenklatury trzymała się dobrze do samego końca, zniknęła dopiero wraz z utworzeniem rządu Tadeusza Mazowieckiego, bo partia przestała rządzić, telefon łączący premiera z gabinetami KC PZPR został odłączony. Sztandar PZPR wyprowadzono na ostatnim, XI Zjeździe PZPR, w nocy z 28 na 29 stycznia 1990 r.
Mówimy cały czas o monopartyjnej dyktaturze, a przecież istnieją jeszcze dwie formacje – Stronnictwo Demokratyczne i Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Dlaczego komuniści utrzymywali te satelickie ugrupowania?
Dla pozorów. Ale tutaj musimy także wrócić do definicji „demokracji ludowej” – teoretycznie jest ona takim systemem władzy, w którym najwięcej do powiedzenia ma lud, zresztą w konstytucji z 1952 r. czytamy, że „w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej władza należy do ludu pracującego miast i wsi”. A skoro tak, to świat polityczny będą tworzyć partie lewicowe oraz plebejskie. Dla ugrupowań prawicowych, o rodowodzie „burżuazyjnym”, nie ma przestrzeni, bo ten system wyklucza klasy posiadające i ich formacje partyjne. W latach 1944–1945 komuniści ustanawiają pozorny pluralizm polityczny, w którym obok hegemonicznej PPR są też ugrupowania satelickie: PPS, Stronnictwo Demokratyczne, Stronnictwo Ludowe (od 1949 r. Zjednoczone Stronnictwo Ludowe). ZSL i SD w okresie stalinizmu były taką resztówką, nie miały nawet własnych klubów w Sejmie PRL.
O tym, że ZSL i SD ostaną się jako trwałe elementy systemu, w zasadzie przesądził Władysław Gomułka po 1956 r. Przyświecały mu dwa cele: wyeliminowanie spodziewanego oporu społeczeństwa wobec systemu jednopartyjnego oraz wykorzystanie partii satelickich jako kanału transmisyjnego do tych warstw społeczeństwa, z którymi PZPR słabo się komunikowała. ZSL miał docierać do chłopów, a SD do rzemieślników czy części inteligencji. Oba ugrupowania nie miały autonomii, nie dysponowały ani własnym budżetem (był zatwierdzany w KC PZPR), ani swobodą wyboru swojego kierownictwa (należało to uzgadniać w KC PZPR). Liczebność i skład klubu w sejmie ustalano w KC PZPR, obowiązywał ich nawet limit członków. Były całkowicie podporządkowane PZPR i od niej zależne. Na samodzielność wybiją się dopiero po wyborach czerwcowych w 1989 r. To właśnie wtedy te dwie partie satelickie „zdradzą” PZPR i zdecydują się stworzyć sejmową większość z Solidarnością. Z udziałem ich polityków zostanie powołany pierwszy po II wojnie światowej niekomunistyczny rząd – premiera Tadeusza Mazowieckiego.
Skoro jesteśmy przy wyborach, to porozmawiajmy o tych, które odbywały się w PRL.
Cały system był tak zaprojektowany, że nie przewidywał niespodzianek. Dlatego wybory nie dawały prawie żadnej możliwości wyboru i nie miały nic wspólnego z demokratycznymi procedurami wyłaniania reprezentacji politycznej społeczeństwa. Skoro nie działały żadne inne partie prócz hegemonicznej PZPR i jej dwóch satelitów, to oczywiste było, że oni te wybory wygrają. Kierownictwo partii decydowało, kto znajdzie się na jednej jedynej liście wyborczej, czyli na jakich kandydatów obywatel będzie mógł zagłosować przy urnie. Wyborca mógł jedynie nie pójść na wybory i w ten sposób wyrazić swój negatywny stosunek do istniejącego reżimu, ale musiał się liczyć z konsekwencjami: absencja nie była dobrze widziana przez władze, a to mogło oznaczać kłopoty np. w pracy. Rządzącym zależało na wysokiej frekwencji, która miała być rodzajem legitymizacji ustroju: skoro ludzie uczestniczą w tym rytuale, to znaczy, że akceptują rzeczywistość polityczną. Lepiej było też nie chować się ze swoją kartą wyborczą za kotarę, bo to nasuwało podejrzenia, że chce się na niej coś skreślić, a więc wyrazić brak zaufania do wyboru osób dokonanego przez partię. Najlepiej było, i do tego przekonywała propaganda, wrzucić kartę do urny zaraz po jej otrzymaniu, czyli głosować bez skreśleń. Wtedy do sejmu dostawali się kandydaci umieszczeni przez partię na górze listy, na tzw. miejscach mandatowych.
Pierwsze wybory w nowym ustroju – referendum w 1946 r. i wybory parlamentarne w 1947 r. – ordynarnie sfałszowano.
Gdyby nie fałszerstwa, komuniści na pewno przegraliby z kretesem referendum, zarządzone na czerwiec 1946 r. Pytano w nim Polaków m.in. o to, czy chcą zniesienia Senatu, czy chcą granicy na Odrze i Nysie. Dla komunistów, dopiero ugruntowujących swoją władzę w Polsce, miała to być rozgrzewka przed wyborami parlamentarnymi i sprawdzenie nastrojów społecznych. Polacy potraktowali to referendum jak plebiscyt: za lub przeciwko nowemu ustrojowi, i prawdziwe wyniki okazały się dla komunistów druzgocące. Dlatego wstrzymali się z ich ogłoszeniem i dokonali fałszerstw. Skalę fałszerstwa dobrze obrazują wyniki dotyczące pierwszego pytania, o likwidację Senatu – oficjalnie opowiedziało się za tym rzekomo aż 68 proc. głosujących. Tymczasem według szacunków prof. Andrzeja Paczkowskiego naprawdę było to raptem 30 proc. Tym samym komuniści zorientowali się, że bez zmasowanego terroru, propagandowej perswazji i zastraszania, eliminacji konkurentów politycznych (wciąż istniało Polskie Stronnictwo Ludowe, którym kierował Stanisław Mikołajczyk) i fałszerstw uzyskanie satysfakcjonującego wyniku będzie trudne.
W fałszerstwach pomagali już zaprawieni w bojach specjaliści radzieccy.
Podczas referendum trudnej sztuki fałszerstw wyborczych uczył polskich komunistów ppłk Aron Pałkin. Później przyjechał do Polski także na wybory parlamentarne. To on raportował w piśmie do Stalina, że na komunistyczny blok tak naprawdę padło około połowy oddanych głosów, gdy tymczasem ogłoszone oficjalnie wyniki mówiły o 80 proc. Później społeczeństwo gorzko żartowało, że „wybory to taka szkatułka – wchodzi Mikołajczyk, wychodzi Gomułka”.
Czy komuniści kiedykolwiek chcieli przeprowadzić prawdziwie autentyczne wybory?
Nigdy, bo obawiali się, że PZPR natychmiast utraci uzyskaną w sfałszowanych wyborach legitymację do rządzenia państwem. Zresztą przeprowadzenie wolnej elekcji było w warunkach tego systemu niemożliwe. Jego główną cechę stanowiła jednomyślność. To pokłosie jeszcze zasady leninowskiej – nie może być w łonie partii żadnych frakcji, bo każde pęknięcie może doprowadzić do zniszczenia monolityczności systemu. Nawet towarzystwo hodowców kanarków musi być kontrolowane przez partię, a co dopiero wybory. Zatem między rokiem 1952 a 1980 obóz władzy brał – według oficjalnych danych – niemal 100 proc. głosów oddanych na jedną listę przy frekwencji zbliżającej się do 100 proc. Ten powszechny i masowy udział obywateli w wyborach był rezultatem uzyskania z jednej strony prawdziwie wysokiej frekwencji, raczej nie mniejszej niż 75 proc., co osiągano intensywną akcją perswazyjną przed wyborami i sugerowaniem obywatelom, że wyborcza absencja może skutkować jakimiś negatywnymi dla nich konsekwencjami. Z drugiej strony tę prawdziwie wysoką frekwencję podbijano fałszerstwami, np. głosy nieważne przekwalifikowano na ważne, wrzucano do urny karty za osoby, które nie przyszły zagłosować, albo też nanoszono „poprawki” na protokoły wyborcze, tak by wynik odpowiadał oczekiwaniom władz. Była na to silna presja odgórna. Ta wręcz abstrakcyjnie wysoka frekwencja, nieosiągana w państwach prawdziwie demokratycznych, miała jeszcze jeden ukryty cel – zniechęcić do postawy opozycyjnej. Ktoś, kto chciałby myśleć o przeciwstawieniu się temu reżimowi, miał dostawać komunikat: zobacz, wszyscy głosują, wszyscy popierają, jesteś w swoim sprzeciwie osamotniony i nie masz szans.
Ostatnie takie wybory odbyły się w 1985 r. Solidarność wezwała do ich bojkotu, potem zaś informowała, że nadal powszechnie fałszowano wyniki.
Komuniści do samego końca bronili swej władzy. Jakub Berman w toczonych w latach 1982–1984 rozmowach z Teresą Torańską mówił wprost: „Teraz nie możemy robić wolnych wyborów, nawet bardziej niż 10 czy 20 lat temu, bo przegramy […]. Chyba że chcielibyśmy […] ukłonić się, powiedzieć: proszę bardzo, idziemy na odpoczynek, bierzcie sobie władzę”. Ta prognoza została potwierdzona w czerwcu 1989 r., podczas częściowo wolnych wyborów.
Jeden z członków ówczesnego Biura Politycznego, Władysław Baka, według relacji, którą Mieczysław Rakowski zamieścił w swoich Dziennikach, miał podsumować te wyniki krótko: „Naród nas po prostu nie chce”.
Tak było.
A kim w takim ustroju jest „obywatel”?
Ten system w ogóle nie przewidywał obywateli, nie są mu do niczego potrzebni. Samo słowo „obywatel” było w PRL skompromitowane, kojarzyło się z milicjantem, który zatrzymywał auto i mówił: „Obywatelu, poproszę dowód osobisty i prawo jazdy”. Dla zwykłych ludzi miano jedynie funkcje wykonawcze: mówiono im, co mają myśleć i mówić, i oni na wszelkiego typu zebraniach, a także na spotkaniach towarzyskich, w pracy, w domu, mieli to powtarzać. Ludzie mieli władzę popierać. A już najlepiej, jeśliby się z nią, jej celami i jej propagandą zaczęli utożsamiać. Natomiast w sytuacji publicznej, nawet jeśli myśleli inaczej, powinni mówić to, co należy, czego oczekuje partia.
Propaganda to kolejny kluczowy element tego systemu.
Od samego początku. Jednym z kluczowych pasów transmisyjnych komunistycznej ideologii do społeczeństwa i jednocześnie elementem propagandy są media. Peerelowscy dziennikarze nie odgrywali roli, jaka im przynależy w państwach demokratycznych, czyli nie patrzyli władzy na ręce. Byli po prostu funkcjonariuszami tego systemu, zwykle należeli do partii.
Na przykład Maciej Szczepański, który kierował telewizją za Edwarda Gierka, a wcześniej był naczelnym katowickiej „Trybuny Robotniczej”, należał do partii od 1953 r., a nawet przez kilkanaście lat był jednocześnie „dziennikarzem” i posłem!
Ówczesne Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich to do 1980 r. organizacja kontrolowana przez prominentnych członków PZPR. O obsadzie stanowisk redaktorów naczelnych także decydowała partia, zwykle na szczeblu Wydziału Prasy KC PZPR. Na jednej z list nomenklaturowych czytamy, że Plenum KC PZPR wskazuje redaktorów naczelnych „Trybuny Ludu”, „Nowych Dróg” i „Chłopskiej Drogi”, a Biuro Polityczne naczelnych czasopism „Życie Partii”, „Ideologia i Polityka” oraz „Zagadnienia i Materiały”, naczelnych centralnych dzienników, tygodników i miesięczników, naczelnych agencji prasowych oraz dyrektorów generalnych i programowych w Komitecie do spraw Radia i Telewizji. W nomenklaturze byli wszyscy naczelni, także pism kulturalnych czy prasy wojewódzkiej.
Generalnie chodzi o to, by za pośrednictwem mediów przekazać społeczeństwu całą ideologię partii i systemu oraz przekonanie o słuszności partii i niesłuszności jej wrogów, zwracać uwagę na pewne problemy i wydarzenia, a nie pisać o sprawach niewygodnych dla władzy. Działacze partyjni wysokiego szczebla, np. Artur Starewicz, w latach 1956–1963 kierownik Biura Prasy KC PZPR, czy Jerzy Łukaszewicz za Gierka, regularnie spotykali się z dziennikarzami, głównie naczelnymi, by poinstruować ich, co i jak należy pisać i mówić, a o czym wspominać nie wolno. To są po prostu instrukcje, do których należy się zastosować, a gdyby ktoś się z tym ociągał, byłby natychmiast ze swego stanowiska odwołany. W PRL istniał tzw. front ideologiczny, obejmujący prasę, radio, telewizję, wszelkie wydarzenia kulturalne i społeczne. System był tak zorganizowany, że coś niezgodnego z aktualną linią partii nie miało prawa być opublikowane czy wystawione.
Służyła temu cenzura. Jakub Berman przekonywał, że „wolność prasy i zgromadzeń jest tylko dla tych, którzy mają odpowiedni stosunek do Polski”.
Dlatego od samego początku, czyli od 1944 r., działał Wydział Informacyjno-Prasowy, a latem 1946 r. został stworzony Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, do którego zadań należały „kontrola rozpowszechniania wszelkiego rodzaju utworów za pomocą druku, obrazu i żywego słowa oraz nadzór nad prasą, publikacjami i widowiskami”, czyli po prostu nadzorowanie wszelkich treści w mediach oraz informacji, nawet tych, które umieszczono np. na pudełkach od zapałek czy w nekrologach, jeszcze przed ich ukazaniem się. Urząd został powołany do życia nie ustawą, lecz dekretem, co sprawiło, że była to instytucja poza systemem prawa, bez nałożonych ustawą ograniczeń, podległości, odpowiedzialności za decyzje itd. Działała samowolnie, podlegając I sekretarzowi, premierowi, w pewnych aspektach ministrom (np. przy cenzurowaniu informacji o gospodarce lub katastrofach). Nie wiemy dokładnie, jak ustalano cenzurowanie choćby informacji historycznych, a to duży obszar polityki cenzury – kogo z przeszłości, np. czasu wojny, można wymieniać, jak go oceniać, czy wolno opublikować jego zdjęcie, a jeśli wolno w książce, to czy można też w gazecie? Jak pisać o „burżuazyjnych” przedwojennych stronnictwach, by ich nie „popularyzować”, ale też jak pisać o KPP czy PPR, by było to zgodne z aktualną linią propagandy. Czy można wymieniać osoby z aparatu władzy PRL wyeliminowane na kolejnym zakręcie (wspomniany Berman przez lata od 1956 r. był zawsze niecenzuralny, z kolei po 1970 r. niecenzuralni okazali się również Gomułka i jego współpracownicy, a dotyczyło to także historii II wojny światowej). Całkowicie niecenzuralne było wszystko, o czym mówimy – powstawanie ośrodka władzy w ZSRR w 1944 r., zasada nomenklatury, rola aparatu partyjnego, fałszerstwa referendum, manipulacje przy wyborach, kontrola stronnictw sojuszniczych, tryb układania list wyborczych.
Dopiero w 1981 r. Sejm PRL uchwalił ustawę o cenzurze, ale już od 13 grudnia 1981 r. ją zawieszono, a potem znowelizowano tak, by dawała władzy pełne narzędzia kontroli. Warto dodać, że cenzura była też sprzeczna z prawami, jakie przyznawała Polakom Konstytucja PRL z 1952 r. W artykule 71 czytamy bowiem, że „Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa, druku, zgromadzeń i wieców, pochodów i manifestacji”. Była to totalna fikcja. Nie było żadnej wolności słowa, za to cenzura była wszechobecna, wszechogarniająca.
Z pracy dyplomowej Anny Wiśniewskiej-Grabarczyk poświęconej recenzjom cenzorskim okresu stalinizmu można się dowiedzieć, że przy cenzurowaniu dochodziło do komicznych wręcz interwencji. Na przykład cenzorce nie podobało się to, że w bajkach modelem ustrojowym często jest monarchia. „Za dużo królewiczów i królewien” – pisała. Gdzie indziej cenzorka proponowała, by „uwięzioną królewnę uwolnił nie dzielny rycerz, lecz Stach-hutnik”.
To oczywiście sytuacja skrajna, jakich w okresie stalinizmu było sporo. Niemniej partia m.in. przy pomocy cenzury dbała, by „wychowywać” społeczeństwo zgodnie z ideologią systemu. Nie dopuszczano więc do druku artykułów i książek krytykujących socjalizm, Związek Radziecki, chwalących przedwojenną Polskę czy – bardzo długo – pozytywnie omawiających dzieje Armii Krajowej. Eliminowano treści religijne, nawet z okazji Bożego Narodzenia, usuwano pochwały demokracji i wolnych wyborów, wiadomości o sukcesach ekonomicznych Zachodu itd., itp.
Jak cenzura wyglądała w praktyce?
Załóżmy, że jesteśmy redaktorami jakiegoś tygodnika. Wszystkie teksty, które miały się znaleźć w następnym numerze, muszą być przed skierowaniem do druku wysłane do cenzora. Ten je czyta, poprawia, wykreśla to, co wydaje mu się nieprawomyślne, niezgodne z linią partii. Redakcja jest zobowiązana dokonane zmiany nanieść. Bez stempla cenzury drukarnia nie może przyjąć numeru pisma do druku. Tak jest z każdą gazetą, książką czy filmem. Oczywiście niektórych książek w ogóle się nie drukuje, a jeśli znajdowały się w przedwojennych zbiorach bibliotek i zostały uznane za „wrogie”, to po wojnie zostały z nich usunięte. Są specjalne zapisy, czego nie można drukować. Zakazane są np. dzieła Czesława Miłosza. Są też wykazy tych, o których nie wolno w ogóle pisać lub można pisać, ale tylko w negatywnym kontekście, np. o gen. Władysławie Andersie czy gen. Tadeuszu Borze-Komorowskim. Sprzeczne z ideologią komunistyczną filmy nie trafiają na ekrany, lecz na półkę, stąd potocznie nazywano je „półkownikami”. Artyści, poeci, aktorzy, którzy np. wystąpili przeciwko reżimowi, podpisując list protestacyjny, nie mogą występować. Cenzorzy, których w początkowej fazie jest ponad pół tysiąca, a pod koniec lat osiemdziesiątych około 350 – pracują pełną parą przez cały okres PRL.
PZPR oficjalnie trafia na śmietnik historii w styczniu 1990 r., ale już po wyborach z 1989 r. ulega implozji. Profesor Antoni Dudek opowiadał mi, że po 4 czerwca właściwie cały aparat państwowy wypowiedział partii posłuszeństwo. Pustoszeją komitety na różnych szczeblach, jest problem z posiedzeniami plenarnymi, bo nie ma quorum. Następuje przełom psychologiczny, wiadomo, że to już koniec PZPR.
Tak było, i dlatego mówimy o końcu systemu PRL, który nastąpił jesienią 1989 r. Partia we wrześniu 1989 r. przestała rządzić, bo powstał rząd Mazowieckiego, odcięte zostały drogi nacisku na premiera i ministrów, żądań płynących z KC PZPR, przestał istnieć system nomenklatury. Ludzie z nią związani nie mogli już liczyć na protekcję komitetów partyjnych, musieli sami wykazywać lojalność i przydatność dla państwa i zwierzchników. A ci w nowym systemie byli rozproszeni, każdy minister odpowiadał za podległy mu aparat, nad sobą miał tylko premiera, zaangażowanie w dawnym systemie raczej przeszkadzało. Może poza szczególnymi miejscami, gdzie istniała kontynuacja wymuszona potrzebą fachowości – banki, służby specjalne. Ci jednak, którzy tam trwali, starali się zmyć z siebie odium bycia narzędziami jakichś dawnych sekretarzy. Cała struktura klientelizmu partyjnych „rodzin” rozsypała się, bo nie zapewniała ani awansu, ani stabilizacji. Na szczeblu województw i powiatów rozbiły ją wybory samorządowe w maju 1990 r.
Korekta językowa Beata Bińko
Stowarzyszenie Autorów ZAiKS jest partnerem projektu