11 stycznia 2024 r. na portalu Historia BEZ KITU rozpoczęliśmy publikowanie tekstów będących głosami nawiązującym do dyskusji, która odbyła się na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Łódzkiego 19 grudnia ubiegłego roku, kilka dni po opublikowaniu „Deklaracji łódzkiej”. Dotychczas zamieściliśmy opinię prof. Roberta Traby, dr. Andrzeja Czyżewskiego i prof. Sławomira Łukasiewicza. Kolejnym głosem w dyskusji jest poniższy tekst autorstwa prof. Rafała Wnuka.
Rafał Wnuk
Do „Deklaracji łódzkiej” przypisów kilka
Zarówno sama „Deklaracja łódzka”, jak i wywołana przez nią dyskusja dotyczą z jednej strony kwestii aksjologicznych i warsztatowych, a z drugiej instytucjonalno-finansowych. Historia to ważna część świata humanistyki. Jako dość tradycyjny historyk, siłą rzeczy obserwujący świat z perspektywy uprawianej dziedziny – co niewątpliwie wpływa na moje postrzeganie świata i oceny – postanowiłem się odnieść do kilku problemów podnoszonych w tej debacie.
Kwestią fundamentalną, jak sądzę, jest relacja władza – humanistyka (rozumiana tu zarówno jako nauka, jak i edukacja/popularyzacja). Humanistyka w odróżnieniu od nauk ścisłych i biologicznych zawiera w sobie potencjał tożsamościowy. Z tego właśnie powodu politycy interesują się nią szczególnie. Nie znam przypadku, by działacze partyjni czy ministrowie dopominali się o polski punkt widzenia na fizykę kwantową czy o narodową interpretację teorii ewolucji Darwina. Żądanie „polskiego punktu widzenia” na II wojnę światową, oskarżanie twórców i badaczy o „antypolonizm” i stawianie ich „po stronie zaborców i okupantów” (np. przypadek Olgi Tokarczuk), wyrażane przez wysokich urzędników przekonania, że badania historyczne powinny być podporządkowane polskiej racji stanu (a nie poszukiwaniu prawdy), stały się w ostatnich latach normą. Tu radykalnie przeciwstawiam się postulatowi „nauki w służbie” narodu/partii/ludu/państwu. Nauka służy poznaniu, odkrywa to, co zakryte. Humanistyka bywa krytyczną refleksją nad ludzką naturą. Musi pozostawać autoteliczna, nie może zatem służyć partykularyzmom. Zasada jej autonomii względem świata polityki partyjnej i państwowej czy administracji samorządowej to jeden z fundamentów państwa demokratycznego.
Za szczególnie szkodliwie uważam tworzenie instytucji pozorujących badania, a w rzeczywistości mających za zadanie uzasadnić założone przez mocodawców z góry wyniki. Pracownicy takiej placówki zamiast analizować za i przeciw, zamiast sprawdzać prawdziwość hipotezy, otrzymują polecenie udowodnienia tego, że sponsor polityczny ma rację. To już nie nauka, lecz pseudonauka. W efekcie badacz przestaje być naukowcem i przekształca się w spin doktora. Zatrudniający go polityk zaś zamiast otrzymać rzetelną opinię, dostaje powstały na podstawie fałszywych danych pseudoanalityczny produkt propagandowy. W efekcie powstaje chory, niewydolny system. Politycy powołują nieautonomiczne, kontrolowane przez siebie paranaukowe instytuty, te pozorują działania i produkują pisane pod zamówioną tezę wyniki „badań”, a następnie powołując się na nie, politycy podejmują pozornie racjonalne decyzje.
Specjalista pracujący bez obawy o to, że wyniki jego pracy mogą zostać źle przyjęte przez władze, będzie chętniej roztrząsać zagadnienia trudne, politycznie i społecznie wrażliwe. Podporządkowanie humanistyki ciałom stricte politycznym bez zapewnienia im szerokiej autonomii sprawia, że edukacja staje się indoktrynacją, nauka zaś przesądem lub nic nieznaczącym frazesem.
Dodam jeszcze osobiste spostrzeżenie natury psychologicznej. Przez kilka lat pracy w Instytucie Pamięci Narodowej zauważyłem, że niemała część zatrudnionych tam historyczek i historyków z entuzjazmem porzucała suwerenność badacza na rzecz roli oficjalnego reprezentanta urzędowej placówki. Z lubością podkreślali, że występują jako przedstawiciele wielkiej instytucji, za którą stoi prestiż i siła państwa. W myśl tej logiki autorytet władzy spływa na pracownika naukowego, a jego opinie stają się niepodlegającymi dyskusji dogmatami. Historycy czują się kapłanami stojącymi na straży czystości doktryny. Przekonanie o własnym specjalnym statusie, działanie pod parasolem prestiżu i ochrony wielkiej instytucji demoralizuje nie tylko początkujących naukowców. Zapominają, że historyk, gdy już decyduje się na prezentację swym badań, musi to robić wyłącznie na własną odpowiedzialność i nie ma prawa zasłaniać się ani powagą urzędu, ani interesem państwa lub narodu.
Kołakowski w eseju Kapłan i błazen pisał o antagonizmie między filozofią kapłanów – strażników tradycji, a podejmującą wysiłek krytycznej refleksji filozofią błaznów. Ci pierwsi głoszą niepodważalne prawdy ostateczne i tępią wszelkie schizmy. Ci drudzy tropią sprzeczności, stawiają pytania, wątpią, z punktu widzenia „kapłanów” – bluźnią. Jedynie „błazen” może być naukowcem. Kto wybiera rolę „kapłana”, automatycznie wychodzi z roli krytycznego badacza.
Urząd i akademię dzielą etos i wypływające z niego sposoby funkcjonowania. W akademii ceniona jest samodzielność, a zasadniczej oceny dorobku humanisty dokonują inni członkowie środowiska naukowego. Urząd to struktura pionowa, w której przełożony nagradza i karze. W świecie akademii naukowiec czy edukator, by zdobyć finansowanie, musi ubiegać się o grant lub różnego rodzaju fundusze. W urzędzie o przyznaniu pieniędzy decyduje praktycznie prezes lub dyrektor. Jeśli rozumie on specyfikę badań naukowych, może stworzyć warunki do ich prowadzenia. Wielu urzędników jednak nie widzi potrzeby zachowywania autonomii nauki i wybiera sterowanie ręczne. Tymczasem humanista (czy to w rozumieniu specjalisty danej dziedziny naukowej, czy też osoby myślącej w kategoriach humanistycznych) częstokroć skazany jest na nonkonformizm, podążanie własną ścieżką. Z mojej obserwacji wynika, że łączenie tych dwóch etosów w jednej instytucji w dłuższej perspektywie jest niewykonalne. Z powyższych powodów jestem przeciwnikiem istnienia instytucji zatrudniających naukowców, w których obowiązuje typowy dla urzędu system oceny i awansu zawodowego, takich jak Instytut Pamięci Narodowej, Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, Instytut Rozwoju Języka Polskiego im. Świętego Maksymiliana Marii Kolbego, Instytut Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego i wielu innych powołanych w ostatnich latach placówek paranaukowych.
Wiele miejsca w dyskusji nad „Deklaracją łódzką” poświęcono przyszłości IPN. I ja dorzucę swoje trzy grosze. Całkowity budżet tej instytucji na 2024 r. (IPN oraz podległe mu Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL) kosztować będzie polskiego podatnika ponad miliard złotych i będzie wyższy niż budżet wszystkich 68 instytutów badawczych Polskiej Akademii Nauk reprezentujących dyscypliny naukowe najróżnorodniejszych dziedzin. Przy tym w PAN pracuje trzy razy więcej ludzi niż w IPN. Mamy do czynienia z horrendalnym niedofinansowaniem poważnych i cenionych ośrodków naukowych PAN lub niewyobrażanym przeinwestowaniem słabych jakościowo badań IPN.
IPN łączy dziś kilka funkcji. Najważniejsza i godna zachowania jego część to nowoczesne, sprawne archiwum. Powinno ono w dalszym ciągu gromadzić i udostępniać zainteresowanym posiadane akta. Z punktu widzenia użytkownika wszystko jedno, czy będzie się to działo pod dotychczasowym szyldem, czy też zbiór ten zostanie włączony do któregoś z istniejących archiwów państwowych. Ważne jest to, by akta były dostępne bez żadnych przerw i zakłóceń dla wszystkich zainteresowanych. Biuro Badań Historycznych z przyczyn wyżej wspomnianych powinno zostać zlikwidowane. Dział edukacyjny IPN stał się tubą propagandową jednej opcji politycznej, a jego pracownicy zdają się nie rozumieć, czym się różni edukacja od indoktrynacji. Nie widzę potrzeby i sensu jego dalszego funkcjonowania. Osoby zatrudnione obecnie w obu tych pionach winny dostać szansę zatrudnienia się w powołanym w tym celu Instytucie Historii Najnowszej (PAN?), w którym obowiązywałyby standardy i reguły panujące w świecie akademickim.
Nie ma sensu przedłużać istnienia Biura Lustracyjnego IPN. 35 lat po upadku komunizmu oznacza to lustrowanie głównie siedemdziesięcio-, osiemdziesięciolatków. Jakby tego było mało, z niemal pół miliona złożonych oświadczeń lustracyjnych pracownicy IPN zweryfikowali do tej pory zaledwie 140 tys. W tym tempie osoba składająca oświadczenie dziś ma szanse zostać zweryfikowana za jakieś 20 lat. Systemowa lustracja jest fikcją. Archiwa IPN powinny być maksymalnie dostępne, tak by dziennikarze, historycy itp. mogli w każdej chwili przeprowadzić kwerendę w sprawie intersujących ich osób.
Z powodu upływu czasu (znakomita większość spraw dotyczy osób nieżyjących, których nie można postawić przed sądem) również Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu powinna zostać zlikwidowana, a jej pracowników należy przenieść do prokurator powszechnych. Tam mogliby kontynuować te nieliczne śledztwa, które mają szansę zakończyć się postawieniem winnych w stan oskarżenia. Dziś IPN-owscy prokuratorzy nie są zainteresowani zamykaniem tzw. śledztw historycznych, bo oznaczałoby to podpiłowywanie gałęzi, na której siedzą. IPN-owska prokuratura bowiem to znakomicie płatna synekura, niewymagająca nazbyt wiele pracy i zaangażowania.
Jestem gorącym zwolennikiem przywrócenia do życia Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa jako bytu samodzielnego i odrębnego oraz przekazania tam wszystkich zadań związanych z upamiętnianiem i poszukiwaniem ofiar systemów totalitarnych. Do podejmowania tego rodzaju działań poza granicami kraju niezbędny jest budujący wzajemne zaufanie wysoki prestiż. Permanentnie zaangażowany w bieżący konflikt polityczny, skrajnie zideologizowany IPN nie jest uznawany przez przedstawicieli państw trzecich za wiarygodnego partnera. Odtworzenie Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, nadanie jej autonomii i zatrudnienie tam osób z odpowiednimi predyspozycjami (umiejętność prowadzenia trudnych negocjacji, odporność na naciski polityczne) powinno pozwolić na nowe otwarcie, np. z partnerami ukraińskimi.
Podsumowując, odgórnie narzucona, ręcznie sterowana, niezwykle kosztowna, zideologizowana „polityka historyczna” partii Prawo i Sprawiedliwość, narastająca centralizacja i dyskryminacja samorządów wyrażająca się w ograniczaniu ich źródeł finansowania przy jednoczesnym dodawaniu im obowiązków odbiły się na instytucjach samorządowych i wszelkiego rodzaju lokalnych inicjatywach. Dramatyczna sytuacja finansowa takich niezwykle ważnych placówek jak lubelski Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” czy warszawski Ośrodek Karta to tylko czubek góry lodowej. Pieniądze zaoszczędzone w wyniku likwidacji różnego typu instytutów paranaukowych powinny zostać w dużym stopniu wykorzystane na dofinansowanie setek rozporoszonych po całym kraju stowarzyszeń zajmujących się edukacją i lokalnymi badaniami. Decentralizacja, interdyscyplinarność, wieloperspektywiczność i polifoniczność to moim zdaniem zasady, na których powinno się opierać myślenie o przyszłości humanistyki.
Korekta językowa Beata Bińko
[Publikacja – 9 lutego 2024 roku]