Dr Katarzyna Rembacka pracuje w Oddziale Instytutu Pamięci Narodowej w Szczecinie. Jest autorką monografii Komunista na peryferiach władzy. Historia Leonarda Borkowicza 1913–1989 (SzczecinWarszawa 2020), za którą w 2021 r. otrzymała Nagrodę im. prof. Tomasza Strzembosza oraz Nagrodę Historyczną „Polityki” za najlepszy debiut.

Dr Łukasz Bertram pracuje w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Jest autorem monografii Bunt, podziemie, władza. Polscy komuniści i ich socjalizacja polityczna do roku 1956(Warszawa 2022).

Piotr M. Majewski: Chciałbym przede wszystkim zapytać o fenomen popularności biografii. Czy zauważyliście takie zjawisko i jego wpływ na waszą pracę?

Katarzyna Rembacka: Pomimo ogromnego zainteresowania wydawanymi po przełomie ustrojowym wspomnieniami komunistycznych notabli przez dłuższy czas biografistyka działaczy komunistycznych leżała w Polsce odłogiem. W pewnym momencie na rynku wydawniczym pojawiło się jednak wyraźne zapotrzebowanie na takie książki, co sprawiło, że mogły one liczyć na szersze grono czytelników. Nie wiem, czy można mówić o fenomenie, ale biografie z epoki PRL stały się na pewno pełnoprawnym przedmiotem zainteresowań historyków.

PMM: Biografie są specyficznym gatunkiem pisarstwa historycznego. Z jednej strony uchodzą za bardzo atrakcyjne, z drugiej nie są wcale łatwe warsztatowo…

Łukasz Bertram: Szeroki odbiorca kocha biografie, wystarczy popatrzeć na półki księgarń uginające się pod ich ciężarem. W centrum ich narracji zawsze stoi jakaś konkretna postać, z którą można się utożsamiać, kochać ją albo jej nie znosić. Zarazem jednak, jeśli chodzi o okres PRL, po 30 latach od upadku komunizmu wciąż nie mamy naprawdę nowoczesnych, wyczerpujących prac poświęconych tak kluczowym postaciom tego okresu, jak przywódcy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Władysław Gomułka czy Bolesław Bierut. Dopiero niedawno pojawiło się kilka ważnych książek o komunistycznych działaczach nieco niższego szczebla. Napisanie dobrej biografii jest bowiem fascynujące, a jednocześnie niesłychanie trudne. Wymaga przecież zanurzenia się na kilka lat w życiu innego człowieka i wyciśnięcia z niego wszystkich możliwych szczegółów oraz barw.

PMM: Jak rozumiem, nie jest też łatwo zbadać wydarzenia rozgrywające się w przynajmniej trzech epokach historycznych: w okresie międzywojennym, podczas II wojny światowej i po roku 1945? Każda z nich ma przecież swoją warsztatową i metodologiczną specyfikę.

KR: Na początku pracy naukowej mój promotor prof. Jerzy Eisler powiedział mi, że będę musiała poruszać się ponad cezurami historycznymi, niejako „okraczając” kilka epok. I rzeczywiście bohater mojej książki, Leonard Borkowicz, urodził się dwa lata przed wybuchem I wojny światowej, a zmarł w 1989 r. Przy stosunkowo wąskich specjalizacjach, jakie mają historycy PRL, stanowi to poważne wyzwanie. Zajmujemy się przecież najczęściej zjawiskami wycinkowymi: podziemiem antykomunistycznym, aparatem represji czy polityką władz wobec Kościoła katolickiego itd. Mnie na przykład dużo bliższa była początkowo historia powojenna niż lata II wojny światowej i wcześniejsze. Na dodatek miałam duży problem z dotarciem do archiwaliów, które znajdują się w Rosji, Białorusi i Ukrainie. Historyk musi pogodzić się czasem z faktem, że nie uda mu się dotrzeć do wszystkich źródeł ani opisać jednakowo dokładnie wszystkich wydarzeń z życia swojego bohatera.

PMM: Praca nad taką biografią to ewidentnie doskonały impuls do poszerzenia własnych kompetencji?

KR: Przede wszystkim pisanie biografii uczy pokory. To żaden wstyd przyznać się, że jako historyczka nie jestem w stanie jednakowo wnikliwie przeanalizować wszystkich aspektów życiorysu człowieka, który żył kilkadziesiąt lat i odgrywał ważną rolę w życiu politycznym kraju. W kreśleniu życiorysu innego człowieka dotykamy również tak trudno uchwytnej sfery emocji – zarówno przeżyć indywidualnych, jak i grupowych/rodzinnych. I nagle z historii politycznej wchodzimy w historię społeczną, próbując umieścić/przypisać naszego bohatera w jakiejś grupie i odczytać/wydobyć kontekst.

PMM: Czy pisanie biografii zbiorowych jest jeszcze trudniejsze?

ŁB: Pod pewnymi względami może się to nawet wydawać prostsze. W przypadku mojej opowieści o ponad 200 polskich komunistach i komunistkach nikt nie oczekiwał, że stworzę tyleż dokładnych biografii. Byłoby to po prostu niemożliwe. Do kompulsywnego poszukiwania szczegółów popychała mnie wyłącznie własna ambicja. Główne wyzwanie polegało na czymś innym – na uniknięciu jednej z dwóch pułapek. Pierwsza z nich to zredukowanie obserwacji do banału, że ludzie są różni, a więc komuniści też byli różni; druga polega na wrzuceniu wszystkich postaci do jednego worka i ujednoliceniu ich biografii zgodnie z jakąś ideologiczną wykładnią albo stereotypem. Cała sztuka polega na tym, aby znaleźć właściwy balans między różnorodnością doświadczeń i dróg życiowych poszczególnych osób a podobieństwami ich życiorysów. Inna trudność wiąże się z uchwyceniem tego, jak bardzo uczestnictwo w ruchu komunistycznym transformowało jednostki. Jaka była ciągłość, a jakie zerwanie nastąpiło pomiędzy chłopakiem ze wsi, który uznał przed II wojną światową, że marksizm rewolucyjny najlepiej tłumaczy jego trudną sytuację życiową, a dygnitarzem partyjnym, którym stał się ten człowiek jako dorosły mężczyzna w Polsce ludowej?

PMM: W jakim stopniu w pisaniu tych biografii pomogło ci wykształcenie socjologiczne?

ŁB: Główną korzyścią takiego wykształcenia była w moim przypadku potrzeba, może wręcz obsesyjna, definiowania tego, o czym piszę. Typowe prace historyczne, niekiedy nawet bardzo solidne, często posługują się pewnymi pojęciami bez sprecyzowania ich znaczenia. A przecież nawet „komunistę” powinniśmy sobie jakoś operacyjnie zmierzyć i zważyć, oczywiście zachowując świadomość wszystkich wieloznaczności, dynamik tożsamościowych itp. Poza tym wykorzystałem w mojej pracy dwie ważne kategorie socjologiczne: socjalizację i habitus, które pozwoliły mi uporządkować tak bogaty empiryczny zasób indywidualnych losów i doświadczeń. Pierwsza z nich obejmuje doświadczenia składające się na formację późniejszych komunistów, a druga ich horyzonty myślowe, które ukształtowała przynależność do partii. Wydaje mi się również, że socjologowi przy pisaniu biografii przydaje się jego wrażliwość na rzeczywistość społeczną. Trudniej wtedy przejść do porządku dziennego nad ludowymi korzeniami bohaterów, pojawia się chęć sproblematyzowania, czym mogło być takie doświadczenie w odniesieniu do nich samych czy do ich kohort pokoleniowych.

PMM: Podczas studiów na Wydziale Historycznym UW usłyszałem kiedyś od prof. Ewy Wipszyckiej, że nie da się napisać dobrej biografii, jeśli historyk nie próbuje zrozumieć postaci, którą się zajmuje. Choćby była ona najgorszym tyranem czy potworem. Czy się z tym zgadzacie? Komuniści, którzy są bohaterami waszych książek, nie mają ostatnio w Polsce najlepszej prasy. Panuje tendencja, aby wrzucać ich wszystkich do jednego worka jako zdrajców ojczyzny.

KR: To prawda, ja też musiałam zmierzyć się z tym wyzwaniem. Gdy ktoś zabiera się w Polsce za pisanie biografii komunisty, musi liczyć się z bardzo ostrą krytyką. W najbardziej ekstremalnej sytuacji może usłyszeć, że po co w ogóle zajmuje się taką tematyką. Niekiedy towarzyszy temu stwierdzenie, że badania takie nie mają sensu, bo historycy i tak nie otrzymają nigdy dostępu do najbardziej kluczowych dokumentów.

PMM: Jak rozumiem, chodzi o to, że wszyscy komuniści byli radzieckimi agentami?

KR: Tak, że nie warto badać ich życiorysów, bo przecież i tak realizowali rozkazy GPU czy Smiersz. Ja oczywiście tak nie myślę. Badacze zajmujący się rzeczywistością państw totalitarnych powinni stawiać pytania dotyczące tego, kim byli ludzie, którzy tworzyli taki system. Skąd pochodzili? Czym byli motywowani? Co sądzili o takiej formie sprawowania władzy i czy w wymiarze indywidualnym, a nie kolektywnym czuli się za nią odpowiedzialni? I – jak świetnie ukazuje to książka Łukasza – w jaki sposób z burzycieli starego porządku stawali się budowniczymi nowego? W Polsce nie mamy niestety tradycji pisania biografii postaci uznawanych za negatywne, które uwzględniałyby ich rys psychologiczny, warunki rodzinne, indywidualne doświadczenie życiowe itp.

Jeśli chodzi zaś o moje osobiste podejście do postaci Borkowicza: skupiłam się najpierw na ustaleniu podstawowych faktów z jego życia. Dopiero później podjęłam próbę zrozumienia motywów jego postępowania i zaczęłam wyrabiać sobie własny osąd jego postaci. Nie będę ukrywać, że na pewnym etapie pracy zaczęłam odczuwać do niego pewną sympatię. Broniłam się przed tym, wyszukując czy skupiając się na faktach, które pokazywałyby ciemniejszą stronę jego działalności. Ostatecznie zdecydowałam się niemal zupełnie ukryć moje własne oceny, za co słusznie zapewne zganili mnie niektórzy. Nie oznacza to jednak, że zatraciłam empatię. To dzięki niej z dużą uwagą przyglądałam się ewolucji ideologicznej, której doświadczał Borkowicz, i jego bardzo samokrytycznemu rozrachunkowi z komunizmem.

PMM: Hegel powiedział podobno, że dla kamerdynera nikt nie jest bohaterem. Można to interpretować jako przestrogę przed koncentrowaniem się na przyziemnych słabościach osób, których losami się zajmujemy. Czy takie niebezpieczeństwo istnieje również przy pisaniu biografii zbiorowych?

ŁB: Oczywiście, choć jego korzenie są, rzecz jasna, w przypadkach indywidualnych. Na początku moich badań próbowałem na przykład skontaktować się z Janem Ptasińskim, który w 1952 r. został wiceministrem bezpieczeństwa publicznego. Zwróciłem się po pomoc do jednego z prawicowych historyków, ten jednak odpisał mi w duchu takim, że z tymi komunistami nie ma w ogóle co rozmawiać, bo oni ciągle tylko kłamią. Nie byłem wtedy doświadczonym badaczem, ale od razu zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Bo tak: komuniści oczywiście kłamią. Tyle tylko, że na swój temat kłamią w ogóle wszyscy ludzie. Wszyscy jesteśmy skłonni do autokreacji, stosowania różnych strategii autoprezentacji, wybiórczego zapamiętywania i komunikowania faktów. Jasne, że ktoś, kto pracował w latach pięćdziesiątych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, może mieć do tego większą skłonność. Po pierwsze jednak, to, o czym i w jaki sposób ludzie kłamią, też jest ciekawe poznawczo. Po drugie, jeśli nawet ktoś manipuluje informacjami na temat swojej kariery zawodowej, nie musi to od razu oznaczać, że będzie kłamał także o swoim dzieciństwie. Z Janem Ptasińskim udało mi się w końcu spotkać. Na temat pracy w bezpiece nie miał rzeczywiście zbyt wiele do powiedzenia, ale już o szkole partyjnej albo o dojrzewaniu na mazowieckiej wsi w latach trzydziestych opowiedział mi niezwykle dużo interesujących rzeczy. Podczas rozmowy, która była zresztą bardzo miła, miałem oczywiście takie dziwne uczucie, że oto rozmawiam z człowiekiem, który był wiceszefem zbrodniczego resortu w naprawdę strasznych czasach.

PMM: Że ten miły straszy pan ma wiele złego na sumieniu?

ŁB: Tak, ale zarazem nie mogłem przecież traktować go jak jakiegoś potwora. Historyk musi podchodzić do takiej osoby jak do każdego innego człowieka. Z jednej strony zachować nieustanną uważność, by nie dać się uwieść i umieć przejrzeć oczywiste manipulacje. Z drugiej powinien starać się empatycznie zrozumieć jego motywacje, aby móc pokazać, skąd tacy ludzie się wzięli i jak rozumieli swoją rolę.

W moich najnowszych badaniach problem empatii wydaje się równie ważny. Zajmuję się teraz aktorami szczebla lokalnego: powiatowymi ubekami i sekretarzami partii komunistycznej. To nie byli ludzie, którzy tylko nadzorowali przemoc; oni sami mieli niekiedy literalnie krew na rękach. Na razie nie udało mi się dotrzeć do nikogo z nich bezpośrednio, ale czytam ich relacje i życiorysy. Mam bardzo krytyczny stosunek do tego, co robili, ale muszę zdobyć się na empatię, aby ich zrozumieć. Przecież przemoc w powiatowym urzędzie bezpieczeństwa w Mińsku, Pułtusku albo innym powiatowym mieście nie była wyłącznie instrumentem sprawowania władzy przez komunistów zaimportowanym z NKWD. Miała ona korzenie sięgające nie tylko doświadczeń okupacyjnych, ale również okresu przedwojennego. Świadomość tego każe zadawać pytania o potencjał nienawiści między różnymi lokalnymi grupami albo o miejsce przemocy w ówczesnym życiu codziennym. To jest sfera całkowicie nieobecna w dużej części polskiej historiografii, chociażby w szczegółowych faktograficznie opracowaniach Instytutu Pamięci Narodowej na temat walki z podziemiem antykomunistycznym w latach czterdziestych i pięćdziesiątych.

PMM: Przykładem takiego podejścia może być również książka Tadeusza M. Płużańskiego pod wiele mówiącym tytułem Bestie. Mordercy Polaków. Na jej okładce zamieszczono zdjęcia Heleny Wolińskiej, Anatola Fejgina i Stefana Michnika z podpisami, aby nie było wątpliwości, że autor przypisuje zbrodnie komunistyczne przede wszystkim komunistom pochodzenia żydowskiego. Chciałbym jednak poruszyć również kwestię źródeł do badań biograficznych. Z jednej strony badacze dziejów najnowszych zmagają się zazwyczaj z nadmiarem różnych materiałów, z drugiej wiele kluczowych archiwaliów zostało w Polsce zniszczonych podczas wojny.

KR: W przypadku mojego bohatera względny niedobór źródeł wynikał z dwóch faktów. Pierwszym była drugoplanowa rola Borkowicza. Nie należał on do ścisłej elity partyjno-państwowej, więc jego działalność nie została aż tak dokładnie udokumentowana jak innych. Drugie ograniczenie to bardzo utrudniony dostęp do materiałów Kominternu w Moskwie oraz przechowywanej w Białorusi dokumentacji obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, gdzie w latach 19341939 władze polskie więziły wielu komunistów. Po rosyjskim ataku na Ukrainę źródła te stały się zupełnie niedostępne dla polskich badaczy. Generalnie jednak mamy do czynienia z nadmiarem źródeł i potrzebą ich selekcji. Działacze komunistyczni byli często bardzo mobilni, więc materiały na ich temat mogą znajdować się w archiwach różnych państw: nie tylko w Rosji, Białorusi i Ukrainie, ale także w Niemczech, Czechach czy Francji.

Warto też wspomnieć o źródłach o charakterze osobistym. Miałam ogromne szczęście, że udało mi się do nich dotrzeć, chociaż zostały rozproszone. Zawdzięczam to rodzinie i przyjaciołom Borkowicza. Tego rodzaju pośrednicy są niezwykle przydatni dla historyka. Warto nawiązać z nimi dobre relacje, bo nie tylko są dysponentami rodowych spuścizn, ale również bezcennymi świadkami historycznymi. Paradoks polega na tym, że w pewnym momencie badacz wie więcej o bohaterze swojej książki niż rodzina i przyjaciele. Trzeba umieć zachować się w tej sytuacji taktownie, unikać niepotrzebnych ocen i popisywania się swoją wiedzą.

PMM: Jak mogliście nie wiedzieć, że on…

KR: Tak, bo oni najczęściej znali go z zupełnie innej strony jako ojca, dziadka czy wieloletniego przyjaciela. Jeszcze inna sprawa to informacje o charakterze prywatnym czy wręcz intymnym, do których dociera czasem historyk. Trzeba dobrze się zastanowić, czy chcemy je wykorzystać w książce. Jeśli się przed tym powstrzymamy, narracja może mieć niekiedy mniej sensacyjny charakter, ale uszanujemy w ten sposób prywatność osób, zwłaszcza jeśli wciąż jeszcze żyją. Każdy badacz musi samemu przemyśleć, gdzie stawia sobie granicę. W tym wszystkim jednak nadrzędne jest zachowanie suwerenności w podejmowaniu decyzji i świadomość wiążących się z nimi konsekwencji.

ŁB: Mam podobne wrażenia. Z całą pewnością nie napisałbym mojej książki, gdybym nie przeprowadził wcześniej kilkudziesięciu rozmów z ostatnimi żyjącymi przedwojennymi komunistami oraz przede wszystkim członkami ich rodzin. Wychodzą z tego zupełnie fantastyczne sprawy. Zdarza się, że rozmówca przynosi teczkę i mówi: Proszę, to są niepublikowane wspomnienia mojego ojca, może je pan wykorzystać w swojej pracy. Czasem jednak okazuje się, że syn i córka w sumie niewiele wiedzą o politycznym zaangażowaniu ojca lub matki, ale mimochodem rzucają to jedno zdanie lub anegdotę, które pokaże badaną postać w interesującym świetle, niedostępnym za pomocą żadnych innych źródeł.

PMM: Czy w przypadku biografii zbiorowych mamy do czynienia z jeszcze większym embarras de richesse w zakresie źródeł?

ŁB: Ujmując rzecz dialektycznie, i tak, i nie. Wśród moich bohaterów znajdowały się ważne postaci życia politycznego lat czterdziestych i pięćdziesiątych, które naprodukowały masę memuarów, wywiadów i publikacji. Jednocześnie mamy w tej grupie ludzi dużo mniej znanych, wiceministrów przemysłu czy zastępców kierowników wydziału w Komitecie Centralnym, którzy nie pozostawili po sobie wspomnień, nie spotkali nikogo, kto nagrałby z nimi wywiad rzekę. W ich przypadku zasadniczą rolę odgrywają akta osobowe z kartotek partyjnych. Na podstawowym poziomie są one doskonałym źródłem do analiz ilościowych. Cała sztuka polega jednak na tym, aby je uważnie czytać. Czasem na dwóch stronach mało gramatycznego rękopisu znajduje się bowiem fenomenalny i autentyczny zapis pewnego doświadczenia. Zwłaszcza jeśli autorami nie są partyjni intelektualiści, lecz dawni plebejusze z dołów KPP. Czasami zaś, ponownie, ten ładunek jest obecny w tym jednym zdaniu. Na przykład gdy pewien działacz rodem z małego podwarszawskiego miasteczka w swoim generalnie suchym, faktograficznym życiorysie nagle stwierdza, że czas spędzony w latach trzydziestych w Komunistycznym Związku Młodzieży Polski był najpiękniejszym okresem jego życia. Gdy znajdziemy więcej takich relacji, możemy zrekonstruować emocje, które towarzyszyły działalności w ruchu komunistycznym.

PMM: W jakiej mierze polskie badania biograficzne wpisują się w trendy regionalne czy europejskie? Czy w ogóle istnieje dyskurs, który wykracza poza historiografie narodowe.

KR: Na pewno prowadzi się badania dotyczące działaczy Kominternu. W dwudziestoleciu międzywojennym ludzie ci traktowali Europę jako zlepek mniej lub bardziej przypadkowych form państwowych i czuli się naprawdę internacjonalistami. Po roku 1944 poczucie to uległo jednak w dużej mierze zanikowi. Wątpię jednak, czy całościowa biografia Borkowicza może być interesująca na przykład dla czeskiego historyka. Choć po namyśle dodam, że takie kwestie jak budowanie komunistycznej tożsamości, trajektoria politycznej kariery czy próba własnego rozliczenia z systemem komunistycznym mogą być przydatne, a może nawet ciekawe.

ŁB: Według mnie wiele zależy od tego, jak opowiada się konkretny życiorys. Podejrzewam, że w Czechach tradycyjna biografia Jakuba Bermana może zaciekawić najwyżej wąską grupę specjalistów. Gdyby jednak ukazać, że był on potencjalnym kandydatem na polskiego Slánskiego (a przynajmniej sam tak o sobie myślał), jego postać zainteresowałaby zapewne znacznie większy krąg historyków.

W szerszym wymiarze można by się pokusić o komparatystyczne spojrzenie na socjalizację działaczy komunistycznych w całej Europie Środkowej i Wschodniej. Przy wszystkich różnicach, jakie dzieliły na przykład wschodnią Polskę i ziemie czeskie, wydaje mi się, że można też mówić o wspólnych doświadczeniach całego pokolenia późniejszych działaczy partyjnych: rozpad imperiów, powstanie państw narodowych, narodziny masowych ruchów politycznych, poszukiwanie przez jednostki swojego miejsca w nowej rzeczywistości. Możemy chyba mówić o jakiejś wspólnocie pokoleniowej.

KR: Wspólnota wspólnotą, ale nie możemy zapominać o różnicach. Czym innym była jednak działalność w podziemnej, zwalczanej przez państwo Komunistycznej Partii Polski, a czym innym w zupełnie legalnej Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Borkowicz musiał na przykład ratować się ucieczką do Czechosłowacji, korzystał też z pomocy niemieckich komunistów. Tak samo Gomułka, który był zaskoczony, że niemieccy towarzysze w Berlinie chodzili syci, mieli oficjalną siedzibę i zwoływali tam regularne zebrania. Dlatego powinniśmy unikać niepotrzebnych uproszczeń. Ruch komunistyczny nie wszędzie działał w ten sam sposób i nie wszyscy komuniści byli do siebie podobni. Nawet w obrębie jednej partii ogromnie dużo zależało przecież od charyzmy poszczególnych działaczy. Autorzy biografii politycznych często w ogóle pomijają ten wątek. A przecież to było kluczowe, czy facet miał cojones, czy był w stanie wytrzymać psychicznie konfrontację z przeciwnikiem, czy też wycofywał się i podporządkowywał silniejszemu.

ŁB: Znów ujmę sprawę dialektycznie: i podobieństwa, i różnice. Zarówno w Komunistycznej Partii Polski, jak i Komunistycznej Partii Czechosłowacji w zbliżonym czasie przełomu lat dwudziestych i trzydziestych przeprowadzona została na przykład stalinizacja według pewnych odgórnie narzuconych wzorców, ale każda z nich miała swoją specyfikę. A zatem: stalinizacja czy może stalinizacje? Stalinizm czy stalinizmy?

PMM: Jak widać, historia ruchów komunistycznych wciąż dostarcza interesujących tematów do badań, nie tylko zresztą w wymiarze komparatystycznym. Dziękuję państwu za rozmowę!

Korekta językowa Beata Bińko